WESPÓŁ W ZESPÓŁ, CZYLI RZECZ O TANDEMIE DOSKONAŁYM
Oprócz artysty z osobowością i głosem do stworzenia wspaniałego utworu, evergreenu, który będą nuciły także następne pokolenia, potrzebne są dwa składniki: udana kompozycja i dobry tekst. Jeśli jedno w tym tandemie szwankuje, całość leży. Bez komplementarnego współistnienia obu tych elementów nie powstanie żaden wielki song.
Jaka jest zatem rola tekściarza w tym procesie?
Można ją porównać do krawca, który musi uszyć strój na miarę. Tworzenie słów do utworu muzycznego to pewien szczególny rodzaj pisarstwa. Autor tekstu ma za zadanie włożyć takie sformułowania w usta wokalisty, aby brzmiały one wiarygodnie i sprawiały wrażenie, jakby spłodził je sam wykonawca. Do tego tekst musi korespondować z warstwą muzyczną, bardzo ważną rzeczą, którą każdy profesjonalny tekściarz musi mieć z tyłu głowy, jest fakt, że liryk powinien się zgadzać rytmicznie z muzyką i linią wokalną. Stąd często instrumentaliści nagrywają wersje demo z nic nieznaczącym tekstem (w muzycznym slangu zwane „rybkami” albo „wersją norweską”), żeby ułatwić pracę literatowi, którego i tak najczęściej czeka liczenie sylab w wersach i konieczność szczególnego zwrócenia uwagi na to, jakie słowo zamyka daną frazę i jakich słów nie umieszczać obok siebie. Piosenki w języku polskim bardzo lubią jednosylabowe słowa na końcu wersu. Inaczej skutkuje to przeciąganiem, pomijaniem, transakcentacjami i innymi przypadłościami, które źle brzmią, utrudniają śpiewanie i zabierają zgrabność piosence. To są niejako kwestie techniczne, dotyczące zgrania muzyki i tekstu, będąc dopiero warunkami brzegowymi i punktem wyjścia do stworzenia interesującej pozycji.
Od niemal zarania współczesna muzyka rozrywkowa w naszym kraju była związana z ludźmi pióra. W latach 50., 60. i 70. absolutną normą było to, że jedna osoba tworzyła kompozycję, a kto inny odpowiadał za tekst. Samodzielnych twórców, którzy byli jednocześnie i muzykami, i wokalistami, i tekściarzami – było jak na lekarstwo. To niezwykle rzadko spotykana sytuacja, że wybitny kompozytor lub wokalista, gra, śpiewa i równocześnie pisze też znakomite teksty. Śpiewających własne utwory poetów można najczęściej policzyć na palcach jednej ręki. Giganci słowa w rodzaju Kaczmarskiego – to ewenement i wyjątek od reguły. W takich warunkach swój talent mogli rozwijać Agnieszka Osiecka, Wojciech Młynarski, Jonasz Kofta, Leszek Aleksander Moczulski, Bogdan Loebl, Janusz Kondratowicz i inne ówczesne tuzy. Autorzy Ci pisali dla szerokiego spektrum wykonawców, a ich liryki znajdziemy w twórczości całej muzycznej wierchuszki tamtej epoki. Mniej i bardziej znani poeci i pisarze chętnie użyczali swoich dzieł piosenkarzom, wybuchały również krótkie supernowe vide Adam Sikorski. Wykonawcy sięgali także po teksty dawnych poetów i wprowadzali je do popkultury (Grechuta, Niemen, Demarczyk, Skaldowie). Symbioza świata muzyki i świata literatury wydawała się idealnym rozwiązaniem, przynoszącym obopólne korzyści. Punkowy i dyskotekowy przewrót końca lat 70. – gdy hasło „grać i pisać każdy może” królowało na sztandarach – wbrew pozorom nie zniszczył tego mariażu. Mimo dużej ilości autorskiej twórczości niezbyt wysokich lotów to lata 80. przyniosły wysyp gwiazd estradowego rzemiosła. Ludzie tacy jak: Andrzej Mogielnicki (autor prawie wszystkich utworów Lady Pank, wielu Budki Suflera), Bogdan Olewicz (etatowy tekściarz Perfectu i nie tylko), Marek Dutkiewicz (na koncie ma hity z Jolką na czele czy przeboje Lombardu) oraz Jacek Cygan (łatwiej wymienić dla kogo nie pisał, bo lista sięga kilkudziesięciu wykonawców) zrobili wtedy wielkie kariery, stając się punktem odniesienia dla piosenkowego (popowego i rockowego) tekściarstwa. W końcu lat 80. pojawiał się również Zbigniew Książek (teksty dla m.in. Bajora, Zauchy, potem Rubika), który z kolejnymi latami odniósł spory sukces na rynku profesjonalnych twórców piosenek. Można u tych autorów zauważyć czasem prostotę, ale nigdy bełkot, niespójność czy sprzeniewierzenie się zasadom mowy ojczystej.
Co łączy Jaskółkę Uwięzioną, Zegarmistrza Światła, Korowód, Jest Taki Samotny Dom, Już Nie Ma Dzikich Plaż, Autobiografię, Szklaną Pogodę, Dorosłe Dzieci, 51, Jaką Różę, Taki Cierń i wiele innych utworów będących klasykami, wielopokoleniowymi pomnikami polskiej piosenki? To, że wszystkie one nie zostały napisane przez śpiewających je wykonawców. Maczali w nich palce ludzie, którzy z piórem są za pan brat. To nie są teksty stworzone przez przypadkowych amatorów. Bardzo niewiele jest wielkich numerów w historii polskiej muzyki rozrywkowej, które są autorską piosenką danego artysty.
Obowiązek obowiązkiem jest, piosenka musi posiadać tekst – śpiewała w Teksańskim blisko trzy dekady temu Katarzyna Nosowska, opisując próby osoby odpowiedzialnej za śpiewanie, aby wyczarować w końcu jakieś słowa do gotowej już muzyki. Akurat pani Katarzyna należy do tych nielicznych wokalistek, które mają papiery na pisanie, ale większość jej koleżanek i kolegów po fachu, mówiąc eufemistycznie, zbyt kurczowo trzyma się założenia, że ów obowiązek musi koniecznie spoczywać na ich barkach.
Wraz z nastaniem po 1989 roku nowej rzeczywistości społeczno-gospodarczej każdy stał się kowalem własnego losu. Króluje lansowany przez wszelkiej maści poradniki indywidualizm i niczym nieograniczone „bycie sobą”, również specjaliści od coachingu mówią nam: możesz wszystko, samozaparcie, wiara w siebie i american dream może stać się twoim udziałem. Coraz częściej autorami tekstów piosenek w utworach stają się więc sami wykonawcy, nieraz osoby niemające żadnych predyspozycji w tym kierunku. Wyobraźcie sobie kogoś będącego reżyserem, scenarzystą i aktorem we własnym filmie, historia kina zna oczywiście takie kazusy, ale siłą rzeczy są to absolutnie wyjątkowe przypadki, wszechstronne talenty o niezwykłej rzadkości.
Panuje też – szczególnie wśród początkujących muzyków – pewne przekonanie, że niezależnie od poziomu artystycznego lepiej samemu wyrazić emocje i napisać coś od symbolicznego serducha, niż miałby za to odpowiadać zimny profesjonalista.
Jeżeli za tworzenie warstwy lirycznej bierze się osoba, która na co dzień niewiele czyta, nie ma styczności z językiem literackim i różnymi rejestrami polszczyzny, nie posiada też wprawy w pisaniu takich czy innych tekstów, nie zbudowała w sobie wewnętrznego tezaurusa, pewnej erudycji i obycia literackiego, to nie tylko nie będzie pisać dobrych i ciekawych rzeczy, ale nie będzie tworzyć nawet tekstów poprawnych, popełniając błędy językowe i stylistyczne. Skutkiem tego jest w polskich piosenkach powstałych po transformacji ustrojowej mnóstwo wyświechtanych zwrotów, banalnych frazesów, klisz rodem z pamiętnika gimnazjalistki. To dopiero wierzchołek góry lodowej, bo na porządku dziennym są liczne błędy stylistyczne i składniowe oraz przede wszystkim brak wewnętrznej spójności i logiki. W niemal co drugim utworze podmiot liryczny spada w dół (sic!), że o innych tekstach, w których niejedno zdanie to sprzeczność już nie wspomnę. Prześledzenie obecnej liryki może nas przyprawić o ból głowy. Niektóre teksty to prawdziwy rozbój na naszym języku, w którego świecie autorzy poruszają się niczym słoń w składzie porcelany.
Nie brakuje też tak koszmarnej niezgrabności, że można się zastanowić, czy jest to po polsku, czy raczej „po polskiemu” (I jeszcze wierzę w to, że zawsze jakaś jest, raz lepsza, gorsza raz pogoda, nie zostawi nigdy mnie, a jeśli chcę się nią dzielić, to kiedy? – Andrzej Piaseczny, takie i tym podobne kwiatki są na platynowym albumie „Jednym tchem„). Nie jest moim celem wyciąganie jednostkowych przykładów (to materiał na osobny artykuł), pragnę tylko zasygnalizować, jak ważna jest rola tekściarza i jakie zjawiska trawią świat polskiej piosenki. Rezygnacja z ludzi pióra skutkuje nie tylko brakiem walorów literackich, ale po prostu podstawowej poprawności językowej. W wydawnictwach literackich pracują ludzie odpowiedzialni za korektę i redakcję tekstu, może w wytwórniach płytowych też przydałby się podobny redaktor od słów piosenek, co poprawiłoby jakość warstwy lirycznej na wydawanych płytach.
Parcie do samodzielnego pisania tekstów ma też pewien aspekt ekonomiczny. W PRL-u autor tekstów, jak i każdy twórca niezależnie od stopnia popularności, otrzymywał apanaże niewiele większe od przeciętnego obywatela pracującego w fabryce czy w szkole. W dobie wolnego rynku i znikających możliwości awansu społecznego odniesienie sukcesu komercyjnego staje się szansą dla osoby, która napisze tekst. Po co dzielić się zyskiem z kolejną osobą, skoro autorzy hitów mogą żyć z tantiem. Czy ktoś odpuściłby możliwość uzyskania dożywotnich przychodów?
Jednak nawet w muzycznym mainstreamie anno domini high definition pojawiają się zawodowi tekściarze, którzy znają się na rzeczy i mogliby przejąć pałeczkę od starych mistrzów. Rzucił mi się w oczy Wojciech Byrski, który pisał m.in. dla Iry, Braci czy Izabeli Trojanowskiej. Jest to człowiek, który wyszedł ze szkoły pisania Andrzeja Mogielnickiego i podobnie jak autor Nowej Wieży Babel jest niesamowicie sprawny i idealny rytmicznie.
Nie jest prawdą, że mamy deficyt młodych twórców, raczej brakuje woli ze strony muzyków, aby za warstwę tekstową odpowiadał ktoś, kto trochę bardziej profesjonalnie zajmuje się językiem polskim. Branża muzyczna nie patrzy już tak łaskawym okiem na literatów, jak onegdaj bywało.
Jeśli już to raczej sięga po luminarzy polskiej literatury i wciąż pojawiają się aliaże już istniejącej poezji i muzyki, ale głównie w obrębie tzw. poezji śpiewanej, ewentualnie piosenki aktorskiej, to są nisze, w które od wielu lat przeszła piosenka z literackim tekstem, nawet jeśli tuzom w rodzaju Michała Bajora lub Jacka Bończyka udaje dotrzeć się do szerszej publiczności. Za klasycznych poetów biorą się też twórcy bardziej mainstreamowi. Przypomnijmy tylko projekt Gajcy!, Karolinę Cichą, która brawurowo wykonuje wiersze Różewicza czy laureatkę The Voice of Poland Natalię Sikorę, która parę lat temu nagrała album z lirykami Norwida. Zaś ekstremalny Behemoth wykorzystał wiersz Lucyfer Micińskiego. Niemniej na tle całości to często rzeczy mimo wszystko alternatywne albo skierowane do wąskiej grupy słuchaczy.
Przedmiotem tego artykułu jest zmieniająca się rola tekściarza w muzyce popularnej, ale jasnym jest, że na rynku muzycznym przez te wszystkie dekady pojawiali się twórcy, którzy nie musieli korzystać z usług zawodowców, bo sami sroce spod ogona nie wypadli, pisząc na wysokim poziomie własne teksty. Grzegorz Ciechowski czy Lech Janerka to tylko kilka spośród kilku(nastu) nazwisk na naszym krajowym podwórku, które mogą się pochwalić znakomitymi lirykami na koncie. Śpiewający poeci w rodzaju Marcina Świetlickiego śpiewają po prostu własną poezję. Tak czy siak – są to wyjątki od reguły i często też artyści egzystujący gdzieś na boku. Dobrze piszących muzyków i wokalistów jest dosłownie garstka, miażdżącej większości tekściarz jest potrzebny jak suchej studni woda.
Niestety, gdy pojawia się na tapecie temat najlepszych autorów słów w naszym kraju, to najczęściej wciąż wymieniane są nazwiska, które zadebiutowały co najmniej trzy dekady temu, i jest to znamienne. Pytanie, czy w przyszłości będziemy wspominać współczesne teksty, nagrywać nowe wersje tych piosenek i hołubić ich autorów, tak jak dziś przypominamy sobie utwory Osieckiej?
Biorąc pod uwagę szerszy kontekst, to rzecz nie dotyczy tylko tekstów piosenek. Cała muzyka i w ogóle sztuka popularna w przestrzeni publicznej obniżyła standardy i poddała się procesowi urynkowienia. Plus dochodzą takie pozamuzyczne czynniki jak: natłok bodźców i informacji, szybsze tempo życia, zwiększony konsumpcjonizm, a zmniejszony czas na refleksję. Można by te przyczyny długo analizować, i to wszystko także wpływa na rolę i jakość tekstu w utworach muzycznych. Po co dbać o jak najlepszy szlif literacki, skoro to nie on decyduje o powodzeniu, a nasza uwaga w dobie kultury instant jest ograniczona. Dlatego doceniajmy te nieliczne brylanty i zwracajmy uwagę na słowa. Trochę pozytywistycznie promujmy i pokazujmy innym utwory z porządnie napisanym, wartościowym tekstem. Może kiedyś coś się zmieni, bo – jak pisał klasyk polskiej piosenki – nic nie może przecież wiecznie trwać, a nam pozostaje ocalać perły od zapomnienia.
Maciej Anczyk