Muzyczne podsumowanie roku 2015

Muzyczne podsumowanie roku 2015

Zapraszam do przeczytania muzycznego podsumowania roku. Opisywane albumy pochodzą zazwyczaj z rockowo – metalowych kręgów, ale zdarzają się również pozycje z innych rejonów. Pisanie o muzyce jest trochę jak opisywanie ślepcowi kolorów, ale mam nadzieję, że te krótkie recenzje pozwolą Wam zorientować się w temacie. Albumy ułożyłem według ocen, choć nie ma jednej „płyty roku”. Ponieważ wydawnictwa na ocenę 10 nie było, ale aż sześciu albumom przyznałem wysoką notę.

 

płyty na 9/10
Wieko – Błękitny dym
Supergrupa złożona z Ryszarda Sygitowicza, Jacka Królika, Roberta Chojnackiego, Tomka Zeliszewskiego, Mietka Jureckiego i Grzegorza Kupczyka. Każde z tych nazwisk to zasłużona postać polskiego rocka i wybitny instrumentalista/wokalista. Zalożeniem artystycznym projektu było zrobienie mięsistego rocka w starym stylu, nagranego na tzw „setkę”. O dziwo, kompozytorem całego repertuaru jest Chojnacki, mimo że mało gra na albumie. To mieszanka hard rocka i classic rocka, podlanych gdzieniegdzie bluesowym sosem. Tyle rockowego luzu, świetnych, prostych melodii dawno w polskim rocku nie było. Staroświecka to muzyka, bez grama współczesności, swego rodzaju odtrutka na wszelkie nowomodne dźwięki. Skuteczna trzeba dodać. Teksty napisali Olewicz czy Sikorowski, może czasem banał, ale nigdy bełkot. It’s only rock and roll but I like it.

Nightwish – Endless Forms Most Beautifulobszerna recenzja tutaj

The Gentle Storm – The Diary
Ajena Lucassena chyba przedstawiać nie trzeba. Mimo że holenderski magik ma już multum projektów na koncie, to postanowił powołać kolejny – The Gentle Storm. Na wokal wziął fantastyczną Anneke van Giersbergen. Dodatkowo postanowił zaskoczyć i zrobić album dwupłytowy. Jeden krążek metalowy, drugi krążek akustyczny. Myliłby się jednak ten, kto pomyśli, że będą to po prostu akustyczne wersje elektrycznych numerów. Album akustyczno – folkowy jest osadzony w klimacie muzyki renesansowej, barokowej oraz folku, trochę tu też różnych egzotycznych brzmień i instrumentów. Są obecne także wpływy piosenki autorskiej. To niezwykle bogato zaaranżowany materiał, koronkowa robota. Siurpryza – na płycie nie ma klawiszy w ogóle, a całość instrumentacji tworzą instrumenty klasyczne, folkowe i dawne.
Natomiast płyta metalowa obraca się w klimacie metalu symfonicznego, czasami z lekkim posmakiem progresywnego rocka. Również tutaj nie ma klawiszy, a metalowe gitary zespajają się głównie z instrumentami smyczkowymi. Zaznacza także swą obecność chór.
To najbardziej epickie brzmieniowo dzieło Lucassena, śmiało mogące konkurować z symfonicznymi kapelami female fronted metalu. Reasumując, płyta niemalże idealna: świetne kompozycje, ciekawe aranże, znakomity wokal, nienajgorsze teksty, przepiękna okładka – nie ma się do czego przyczepić. Szef kuchni poleca. 🙂

Iron Maiden – The Book of Souls
Ten rok to rok kilku wielkich powrotów. Interesującym comebackiem popisali się Maideni. Jest to o tyle zaskakujące, że tworzenie długich quasi – progresywnych numerów wydawało się ślepym zaułkiem, o czy świadczą nudne i rozwleczone ostatnie albumy. Na opisywanym krążku Ironi poszli jeszcze bardziej w rozbudowane formy i udała się rzecz, która udać się nie miała prawa. Jak to możliwe? Tyle materiału, a nie nuży. Jest wyraziście, ciut mroczniej, w miarę melodyjnie, choć są to melodie, które wchodzą do głowy dopiero po kilku przesłuchaniach. Jest to też pierwszy dwupłytowy album zespołu. Dzieło wieńczy 18-minutowy kolos z fortepianem i skrzypcami, słuchając go ciśnienie się na usta słowo – magia. Takiej rzeczy Maideni jeszcze nigdy nie popełnili. A wydawało się, że to taki bezpieczny zespół, który już niczym nas nie zaskoczy. Ta płyta była grupie potrzebna, gdyż odbudowała zaufanie słuchaczy i pokazała, że starsi panowie potrafią jeszcze z siebie coś wykrzesać, a nie tylko odcinać kupony.

Lacrimosa – Hoffnung
Płyty grupy Tillo Wolffa to zawsze duże wydarzenie w światku muzycznym. Tym razem mam ambiwalentne odczucia. Mrok i ciemne barwy nasuwają skojarzenia z Fassade, mechaniczne gitary z ostatnim albumem. Jest nawet ciężej. To gitary ciężkie niczym młot Thora, momentami uderzają jak stutonowy ołowiany odważnik. Czasem zespół brzmi przez to jak Rammstein z orkiestrą. Brakuje lekkości i gracji. Niemniej uściślijmy jedno: kompozycje w większości trzymają solidny poziom, są też gotyckie wpływy. Leży za to produkcja (wszystko brzmi jak demo), ciągle jakieś sprzężenia i trzaski gitarowe. Nie wiem, może to zamierzone – tym bardziej nie rozumiem. Tilo ma też coraz bardziej zjechany głos, w tym kontekście błyszczą partie Annie, jak nigdy. Finka śpiewa więcej niż zwykle. Czuć ogrom włożonej pracy i naprawdę szkoda, że – jak na Lacrimosę – to dość średnia płyta, choć to cały czas poziom nieosiągalny dla wielu grup. Noblesse oblige – więc tragedii nie ma.

Powerwolf – Blessed and Possessed
Bez dwóch zdań najlepszy album tego zespołu. W teorii jest – jak zawsze – na jedno kopyto: heavy/power metalowe riffy, klawisze a la organy kościelne, łacińsko – mszalne wstawki, humorystyczne teksty i masa melodii. W praktyce porywa od pierwszej do ostatniej minuty. Czysta rozrywka, ale nawet taką trzeba umieć sprawnie robić, tak żeby słuchacz nie chciał przez całe 60 minut nacisnąć przycisku – stop.

płyty na 8/10
Blackmore’s Night – All Our Yesterdays
Długo czekałem na taki album ze strony Ritchiego Blackmore’a i Candice Night. Wreszcie nagrali krążek lepszy niż kilka ostatnich płyt razem wziętych. To prawdopodobnie najlepsza rzecz duetu od czasu Ghost of The Rose z 2003 roku. Więcej klimatu, mniej biesiady, przekonujące melodie – tak w skrócie można scharakteryzować to wydawnictwo. Największe wrażenie robi nomen omen ciemny brzmieniowo Darker Shade of Black z rewelacyjną solówką Ritchiego. Już dla samego tego nagrania warto kupić ten longplay. Cieszę się, że wrócili do formy.

Halestorm – Into the Wild
Trzecia płyta miała być sprawdzianem dla Amerykanów. Po dwóch świetnych krążkach zespół został okrzyknięty nadzieją hard rocka, zaś Lzzy Hale pojawia się we wszelkich rankingach najlepszych kobiecych głosów rocka. Trzecia płyta odchodzi jednak od jednoznacznego, przebojowego, ciężkiego rocka. Z jednej strony mamy jakiś industrial rock, alternative, pop/rock, southern rock, a nawet blues, z drugiej niemal metalowe numery. Po środku dawka typowego dla tej grupy melodyjnego, mocnego rocka. Niektórzy narzekają, że za dużo udziwnień, modnej korzennej Ameryki, ale moim zdaniem Lzzy i spółka wyszli obronną ręką z tej sytuacji i nagrali ciekawy album, choć na pewno poprzedniego krążka nie przebili.

Leaves Eyes – King of Kings
Od kilku lat Liv Kristine i jej ekipa grają w pierwszej lidze i są znaczącymi postaciami na mapie symphonic metalu. Po wyśmienitym krążku Symphonies of the Night przyszła pora na kontynuację. Bo tak należy odbierać to wydawnictwo. Album idzie podobną drogą brzmieniowo – aranżacyjną. Czy udało się jednak osiągnąć ten sam poziom albo nawet go przebić? Śmiem twierdzić, że to prawie ten sam poziom. To bardzo dobry album, kilka momentów jest wręcz znakomitych. Wrażenie robią aranżacje i pierwszy raz użyty londyński chór. Całościowo płyta ma niemal taką siłę i polot, jaki charakteryzował poprzednie wydawnictwo, mimo że odrobinkę mu ustępuje. Wybrałbym poprzednika, co nie zmienia faktu, że to i tak jeden z najlepszych krążków tej kapeli i jedna z wyróżniających się rzeczy w minionym roku.

Riverside – Love, Fear and the Time Machine
Płyta, którą zachwycają się wszyscy. W znacznej mierze – słusznie. To chyba najlepszy album zespołu. W jakim sensie atmosfera jest bliska pierwszej płycie, chociaż inna. To płyta bardziej rozmarzona, stonowana, nastrojowa, osjaniczna. Chociaż zdarzają się mocniejsze momenty, prawie metalowe, nawiązujące do albumu ADHD. Mariusz Duda i spółka nie sięgają już tylko do lat 70., ale poszerzyli spektrum swych inspiracji o lata 80. Oczywiście wszystko przefiltrowali przez współczesność. Riverside to obok Behemoth nasz najlepszy towar eksportowy, wśród fanów rocka progresywnego zespół znany w zasadzie na całym świecie, mający już swoją renomę. Po przesłuchaniu najnowszego wydawnictwa, nikogo nie powinno to dziwić.

Luciferian Light Orchestra – LLO
Side projekt lidera Theriona. W którym robi on muzykę bardziej retro rockową, przesyconą atmosferą lat 70. Twórczość tej grupy jest wypadkową hard rocka i psychedelic rocka podbarwionych lekko progresją. Całość przesiąknięta jest okultystyczną atmosferą sprzed dekad. Generalnie materiał bardzo vintage. Jak ktoś lubi wczesny Black Sabbath, Coven, Jaculę albo współczesne Jex Thoth czy Blood Ceremony, to powinien być usatysfakcjonowany. Da się też znaleźć w tej muzyce pewien wspólny mianownik z macierzystą formacją Christofera.
Warstwa tekstowa to tzw. jasełkowo – symboliczny satanizm. Może to wzbudzać uśmieszek, ale większość sabatów i magicznych rytuałów to historyczne rzeczy w tym nie odbiega zbytnio od Theriona.

Kiske Somerville – City of Heroes
Cztery kata temu Michale Kiske (znany z Helloween) i Amanda Somerville (Avantasia, Kamelot, nauczycielka śpiewu Simone Simons) nagrali wspólny album. Ponieważ tamten krążek potkał się dobrym przyjęciem, postanowili zarejestrować więc kolejny. Autorami muzyki są – tak jak poprzednio – instrumentaliści Primal Fear. Całość obraca się w rejonach melodyjnego rocka i lekkiego heavy i power metalu. Jeśliby szukać jakiegoś podobnego wykonawcy, to bez wątpienia można wymienić środkową i późną Avantasię. Miłe i urocze, nawet jeśli nie odkrywa Ameryki, a ilością cukru mogłoby konkurować z niemałą cukrownią.

Europe – War of Kings
Myślę, że dla osób znających Europe głównie z nieśmiertelnego hitu, ta płyta może być niezłą siurpryzą. Całość jest ukłonem w kierunku lat 70. i muzyki kapel takich jak: Uriah Heep, Rainbow czy Whitesnake. Mocne gitary, organy hammonda i zachrypnięty głos Tempesta. Jestem przekonany, że ktoś słysząc jakiś numer z tej płyty, nie skojarzyłby go z twórcami The Final Countdown. Wokal Tempesta też jest nie do poznania, momentami do złudzenia przypomina Davida Coverdale’a. Klasyczne, old-schoolowe granie, bez zbędnych dodatków i sztucznego lukru. Summa summarum – kawał dobrego rocka.

Cugowski – Przebudzenie
Budka Suflera zakończyła w zeszłym roku swą długą działalność. Jednak Krzysztof Cugowski nie zamierza udawać się na muzyczną emeryturę, stąd pomysł na nową płytę. Jestem pod wrażeniem. Album na pewno bardziej rockowy niż kilka ostatnich wydawnictw Suflerów. Wszystkie piosenki oscylują wokół trzech –czterech minut, ale nie są to z jednej strony ani przebojowe, popowe numery, ani proste, riffowe rockery z drugiej. Oczywiście płycie bliżej do tego drugiego, ale to elegancki – choć nośny – rock. Kawałki są gustownie i ciekawie zaaranżowane. Na pierwszy plan wysunięte są gitary: tak elektryczne, jak i akustyczne. To gitarowy krążek. Klawiszowe brzmienia ubarwiają tu i ówdzie materiał. Gdzieś zapachnie Zeppelinami, gdzieś Toto i co najważniejsze całość nie brzmi jak ksero.
Teksty przyzwoite, choć nie jest to poziom Sikorskiego ani nawet Olewicza czy Mogielnickiego. Kto by się spodziewał, że Cugowski w wieku 65 lat nagra album tchnący niebanalą melodyką i świeżością,

płyty na 7/10
Amberian dawn – Magic Forest
Amberian Dawn chyba na zawsze pozostanie pierwszorzędnym zespołem drugorzędnym. Problem w tym, że nawet w dostarczaniu doskonałej rozrywki nie zawsze jest przekonujący. Na szczęście przez większość albumu udaje się im zabawić słuchacza przebojowym symphonic metalem. Okazjonalnie szarpną się na odrobinkę większy artyzm vide ballada Angelique i klasycyzujące Symphony no. 1. Odkąd mają nową wokalistkę, to nuty lecą aż miło. Owszem, jest parę mielizn, czasem robi się też zbyt banalnie/słodko, ale to w dalszym ciągu sympatyczne granie, lokujące się stylistycznie gdzieś w okolicach co bardziej hitowego oblicza Edenbridge, Magiki czy Visions of Atlantis.

Kari Rueslatten – Into the North
Kari ostatnio udzielała się w trio The Sirens, wracała tam do metalowych korzeni. Jednak na swoich solowym krążku kultywuje styl z porzednich wydawnictw, czyli indie/alternative pop zabarwiony lekko folkiem. Na tegorocznym albumie można się też dopatrzyć wpływów dream popu oraz art popu spod znaku Kate Bush. Płyta to niezwykle delikatna, eteryczna, spokojna. Nie ma tu żadnych szaleństw, choć nad całością unosi się duch muzyki niezależnej. W singlowym Battle Forevermore pobrzmiewają nawet Floydowe refleksy, ale – niestety – tylko w tym kawałku. To ładna płyta i wyciszona. Głos Kari jest zjawiskowy, czysty jak kryształ i rześki niczym górski potok. Muzycznie wpadek brak. Niemniej cudny wokal plus przyzwoita, nastrojowa warstwa muzyczna to nie jest coś, za co można dać więcej niż bardzo solidną siódemkę.

Blutengel – Omen
Jeszcze jedno zaskoczenie. Grupa, która była znana z tanecznych rytmów, postawiła bardziej na klimat. Utwory anglojęzyczne mieszają się z niemieckimi. Głos męski z żeńskim. Słychać tu electropop, gotyk, darkwave, czasem trance. Mimo dwujęzyczności to bardzo niemiecka muzyka. Oby dalej podążali tym traktem.

Thunder – Wonder Days
Bardzo porządny album, tradycjnie rockowy. Raz hardrockowy, innym razem bardziej bluesowy, a wszysko spowija klasa i brzmienie spod znaku Led Zeppelin. Zero kiczu, tandety i plastiku. Staromodne, mięsiste, rockowe granie. Trochę może zbyt jednorodne, ale dla fanów stricte rocka, jak znalazł.

Luca Turilli Rhapsody – Prometheus
Ciężka sprawa. Albo mnie się gust zmienił, albo Luca nie potrafi zachować odpowiedniego balansu. Kilka kawałków porywa vide tytułowy. Aranżacje spływają bizantyjskim przepychem, pod względem formalnym dzieje się tu bez liku. Pojedyncze utwory – tak. Cały krążek wypełniony ultra – epickim symfonicznym power metalem to jednak trochę za dużo na jedno posiedzenie. Będę wracał tylko do fragmentów.

Xandria – Fire and Ashes
Tylko Ep-ka, ale w miarę udana. Kilka nowych kawałków, które trzymają poziom. Przekonujące covery, w tym Meat Loafa. Dobre wrażenie robią nowe wersje starych kawałków, nie odstają od oryginałów. Niemcy z Holenderką na wokalu wzbili się na pewien przyzwoity poziom, na którym co nie nagrają, to brzmi co najmniej nieźle.

Blind Guardian – Beyond the Red Mirror 
Niby ma być świeżo, jest nowa orkiestra i chóry, ale w gruncie rzeczy to stary, dobry Blind Guardian, i nie robiłbym z tego specjalnego zarzutu. To całkiem dobra płyta, kilka momentów wręcz ociera się o geniusz, a reszta trzyma poziom. Power metal w najlepszym wydaniu.

Whyzdom – Symphony for a Hopeless God
Francuzi nie mają wielkich tradycji w metalu z wokalistką, zresztą w metalu generalnie nie byli nigdy orłami. Whyzdom to taki rodzynek. Grają metal symfonicznym nie tak daleki od tego co prezentują Epica czy Diabulus in Musica i robią to całkiem klawo.

Agusa – Agusa 2
Agusa to band to wpisujący się w popularnego w Skandynawii retro – prog rocka, stylizowanego na lata 70. Panowie sporo nasłuchali się Floydów, wczesnego King Crimson czy Camela. Gdzieniegdzie przebija też twórczość Iana Andersona i spółki. Na albumie mamy tylko dwa utwory, każdy z nich ma po około dwudziestu minut. Jest tu miejsce na długie improwizacje. Na szczęście cały czas stawiające na klimat (chyba najbliższy wspomnianemu już Pink Floyd), więc nie odczuwa się znużeni. Nie ma wokalu. Muzyka czysto instrumentalna. W sam raz na nocne rozważania.

Uli Jon Roth – Scorpions Revisisted
Podczas gdy Skorpiony nagrały w minionym roku padakę, najlepszy okres w dziejach tej długowiecznej grupy postanowił przypomnieć jej gitarzysta z lat 1972-78. Z tego okresu pochodzą też wszystkie zaprezentowane na krążku utwory. Ponieważ materiał wyjściowy był dobrej jakości, więc wpadki być nie mogło. Numery oczywiście brzmią potężniej, a gitary ciężej (w końcu cztery dekady robią swoje). Uli rozbudował też większość numerów, dodał liczne solówki i dodatkowe partie. Jego gitara jest głównym aktorem na albumie. Tylko głosu Klausa Meine brak, gdyż śpiewa jakiś przeciętny, mało znany wokalista. Tak czy inaczej, płytę trzeba ocenić pozytywnie.

płyty na 6/10
Leah – Kings and Queens
Nie ma szczęścia Kanadyjka. Tę płytę po raz pierwszy nagrała za pieniądze od fanów. I jak jest? Średnio. O ile pierwsza płyta tknęła świeżością i elementami z krainy singer – songwriter, tak co najmniej połowa kawałków na tegorocznym albumie brzmi jak trzecioligowa kapela female – symphonic typu Imperia bądź Atargatis. Czuć deficyt chwytliwych melodii. Najciekawiej się robi, gdy wokalistka wplata elementy celtyckie w swoją muzykę. Trochę szkoda zmarnowanej szansy, choć w wielki talent kanandyjskiej matki nikt nie wątpi i niezmiennie czekam na nowe wydawnictwo.

Michael Schenker’s Temple of Rock – Spirit on a Mission
Trzecie w tym roku wydawnictwo ze świata Scorpions w postaci albumu jednego z byłych gitarzystów zespołu. Michaer Schenker, bo o nim mowa, to brat lidera tamtego zespołu i pierwszy gitarzysta tej zasłużonej niemieckiej kapeli. Krążek to wypadkowa hard rocka i heavy metalu. Nawet częściej tego drugiego. Może czasem brak szwungu i porywających melodii, ale w mijającym roku i tak still better than Scorpions.

Sirenia – The Seven Life Path
Jest problem z tą Sirenią. W założeniu płyta miała chyba być cięższa i ostrzejsza, mniej przebojowa, bardziej klimatyczna. Prawie wszystkie kompozycje oscylują wokół 6-7 minut. No i nie da się ukryć, że faktycznie jest mocniejsza i ostrzejsza od poprzednika. Dużo skrzeku/growlu Mortena (blackened gothic metal), mało Ailyn. W jakimś sensie trochę to rzeczywiście nawiązuje formalnie do pierwszych płyt zespołu, zaś utwory są długie i wiele się w nich dzieje. Tyle że nad całością góruje fatalne brzmienie i trochę brak dobrych kompozycji. Niby ma być mniej hitowo, a więcej klimatu, ale nie do końca to wyszło. W każdym utworze są jakieś naprawdę atmosferyczne fragmenty, ale całościowy rezultat jest taki, że numery niezbyt podrywają. Wyróżnia się Exile (wreszcie zgrabna melodia), z niskim śpiewem Mortena. Taki gotycki numer z lekkim posmakiem Sisters Of Mercy. Ciekawy jest też Earendel z wstawką a la renesansowy walc w środku. W sumie ostatnie numery też są niczego sobie. Niemniej album to „średnie stany średnie”, można posłuchać, ale są lepsze sposoby spędzania czasu.

Percival Schuttenbach – Mniejsze Zło
Jest ambitnie. To synteza metalu i folku z naszych stron, lecz zrobiona ambitnie. Nie uświadczymy tu biesiadnych przytupajek.

Tribulation – Children of the Night
Wiele zachodnich (i nie tylko) portali pieje z zachwytu nad tą grupą. Zespół ten wywodzi się z ekstremalnych rejonów, ale słyszę w ich muzyce również elementy atmosferyczne, gotyckie, alternatywne, a nawet post – rockowe. Jest kilka numerów z klimatem, brawo za organy, ale generalnie całość jest dość nużąca. Szorstki wokal też nie pomaga w odbiorze. Nie jest źle, w paru miejscach potrafi wciągnąć, lecz monotonia trochę zaniża ocenę krążka.

płyty 5/10 i mniej
Scorpions – Return to Forever
Grupa Scorpions od dekady żegna się muzyczną sceną. Jak mają nagrywać takie krążki, to lepiej niech już tylko grają koncerty, bo te wychodzą im pierwszorzędnie. Album to zbiór szkiców z lat 80., ale opracowanych obecnie. Tak też to wydawnictwo brzmi, jak zestaw odrzutów, miałkich, drugoligowych songów bez ikry. Płyta błaha, wtórna i zupełnie niepotrzebna, Po przesłuchaniu włączyłem dla porównania ichni In Trance. Jak mawia reklama – poczuj różnicę.

Emerald Mind – Civilization
Największe rozczarowanie tego roku. To drugi album tej obiecujacej rosyjskiej kapeli. I co? Z dużej chmury mały deszcz. Pierwszy krążek grupy to była zaginiona perełka kobiecego metalu, przywodząca na myśl wczesne dokonania Nightwish. Pozostał znakomity wokal, a reszta gdzieś znikła jak sen jaki złoty. Brak melodii, brak pomysłów, brak czegokolwiek. Jakiś chochlik chyba ich podmienił.

Ensiferum – One Man Army
Tak przeciętnej płyty dawno nie słyszałem. Nie, nie tragicznej, ale właśnie przeciętnej. Niby jest poprawnie, ale w tym przypadku „poprawnie” należy rozumieć: nudno, wtórnie, bez błysku w oku i na jedno kopyto. I taki to album. Wypełniony jednostajnymi Ensiferumowymi (folk) metalowymi patatajami, z których żaden nie pozostaje w głowie. Pod koniec materiał robi się bardziej zdywersyfikowany, ale to za mało, bo złego wrażenia nie zmywa, szczególnie mając w pamięci wyśmienity Unsung Heroes sprzed kilku lat.


Whitensake – Purple album

Imaginujcie sobie, że ktoś chce nagrywać kultowe kawałki Deep Purple sprzed czterech dekad. Dodajmy, że tym kimś jest wokalista, który je podówczas śpiewał. Jaki w tym sens?
Rozumiem, chce pokazać je w nowej odsłonie, przyozdobić w świeże aranżacyjne szaty. Nic z tych rzeczy. Wszystko zostało zagrane tak samo, tyle że głośniej, ciężej, masywniej i z różnymi (niepotrzebnymi) studyjnymi efektami. Zamiast dawnej magii jest hałas i odgrzewany kotlet, który odbija się czkawką już po pierwszym odsłuchu.