Krakowski tan (fragment2)

Krakowski tan (fragment 2)

W cztery oczy

Po krótkim powitaniu z resztą domowników Marek został zaproszony przez emerytowanego prokuratora do prywatnej kwatery. W tym czasie żona i syn prawnika postanowili udać się do pobliskiej Jamy Michalika.
– Przychodzę do ciebie jako do przyjaciela mego ojca – zaczął sentencjonalnie Marek, kiedy zostali tête-à-tête.
– Przyjaciel to za duże słowo – odparł z lekkim dystansem starszy mężczyzna – jeszcze trochę nam brakowało do zjedzenia beczki soli – obwieścił, sadowiąc się na fotelu obitym karminowym aksamitem.
– Ale masz rację, lubiliśmy się z twoim ojcem i szanowaliśmy się wzajemnie.
– Jak się pewnie domyślasz, przychodzę w sprawie jego morderstwa – gość nie zasypiał gruszek w popiele.
Po tych słowach zrobił przerwę, taką, jaką się robi, aby wybadać rozmówcę. Zobaczyć, jak zareaguje. Jednak komunikat obwieszczał: albo na prokuratorze Abramowskim nie zrobiło to żadnego wrażenia, albo – lata praktyki w sądzie – sam chce wybadać drugą stronę i celowo udaje kamienny spokój.
– Chciałbym, żebyś mi pomógł w cichym ujęciu i ewentualnej zemście na porywaczach i mordercach ojca, choćby trzeba było ich szukać w samym piekle – pociągnął wątek Marek.
– Ale po co ci to?
Gdyby stan ducha dało się zapisać za pomocą symboli graficznych, na krześle zamiast Marka Sztorma, literata w średnim wieku, siedziałby teraz wielki znak zapytania.
– Oni odebrali mi ojca! Nawet jeśli nie jestem w stanie tego dowieść w sądzie, to za to, co uczynili, muszą ponieść srogą karę – pisarz podniósł głos.
– Oko za oko, ząb za ząb – jurysta spojrzał dziwnie.
– Są winni, więc zapłacą – powiedział Marek dobitnie – Musi istnieć jakaś sprawiedliwość na tym świecie, bo na tamtym nie ma co na nią liczyć.
Słuchacz odtwarzający kiedyś taśmę ze spotkania powinien usłyszeć replikę prawnika, który był przygotowany, by otworzyć usta, lecz zadźwięczy mu w uszach tyrada Marka.
– Jeśli jest zbrodnia, to musi być i kara. Chcę wierzyć że istnieje równowaga we wszechświecie, jakieś prawidło, które nadaje mu sens. Gdzie dobro jest nagradzane, a zło karane z całą mocą. Kto jak kto, ale właśnie ty powinieneś to rozumieć.
– Myślisz że ja bawiłem się w oskarżyciela, tylko dlatego, że winny musi dostać porządną odpłatę?
– A co innego robiłeś?
– Otóż nie. Wyobraź sobie kraj, w którym nie ma władzy, nie ma sądów. Każdy robi, co chce, grabi, gwałci i morduje. Bezcześci świątynie, katuje zwierzęta i morzy głodem dzieci. Powiesz, że przyczyną tego byłaby bezkarność. Bez władzy ludzie zachowują się jak potwory, ale z nią także. Może na mniejszą skalę, ale zło tkwi głęboko w naturze ludzkiej, jest częścią nas. Zawsze postrzegałem więc rolę prawa i władzy państwowej jako sprawianie, aby skala tego zła nie była zbyt duża i nie zagrażała ogólnemu porządkowi społecznemu. Kara zawsze musi być celowa i służyć konkretnej idei.
– Co masz na myśli?
– W twoim przypadku, nie przywrócisz go już do życia, i krew meduzy nie pomoże, cytując klasyka. Sprawy nie ma w sądzie i nie będzie, więc po co ci to? Dla zemsty? Nienawiść to uczucie, które jest takie małe – przy ostatnich słowach sędzia zbliżył ku sobie kciuk i palec wskazujący.
– Nie zrozumiesz tego nigdy – odparł pisarz z wyrzutem. Ale przyznasz, że gdyby nie sądy i policja pozabijalibyśmy się.
– Poniekąd masz rację. Ludzie w większości nie zabijają , nie gwałcą i nie kradną nie dlatego, że to grzech i kiedyś na tamtym świecie zostaną ukarani, ale dlatego że sprawiedliwość – ta ziemska, nie boska – wyciągnie ku nim długie, lepkie palce. Bez tego bylibyśmy jak zwierzęta.
– Gorzej niż zwierzęta, lew nigdy nie zabija dla przyjemności lub z sadyzmem, ale dlatego, że jest głodny – zauważył prozaik.
– To wszystko prawda, Marku. Istotna jest też dla nas nie tylko sama kara, ale jej nieuchronność. Jej przebieg i towarzyszące osamotnienie. To nasze demony, tego się boimy. Jednak samodzielnego wymierzania kary, gdy nie służy ona już niczemu poza prywatną wendetą, nie poprę.
– To nie znaczy, że mam przestać ich szukać?
– Nie zrozum mnie źle, chłopcze. Bardzo ci współczuję, twój ojciec wiele dla mnie znaczył, ubolewam, że przed sądem nie da się przedstawić przekonujących dowodów na to, co się stało, ale nigdy nie przyłożę ręki do samosądu.
– Jestem to winien ojcu, on chciałby, aby jego mordercy zostali ukarani.
-To jest bardziej potrzebne tobie niż jemu – powiedział eks-instygator, a na jego czole pojawił się grymas, jaki można zobaczyć u kogoś, kto wie, że dotknął czyjejś czułej struny.
Marek nie odpowiedział. Popatrzył przez okno. Temida z obrazu spoglądała na mężczyzn, jakby niepewna, którą szalę unieść wyżej.
– Zabicie ich to taki ekwiwalent należnej im kary śmierci. Quid pro quo.
– W Polsce, jak i na całym Starym Kontynencie nie wykonuje się kary śmierci, może poza Białorusią. Też kiedyś byłem idealistą – ciągnął dalej z nutką melancholii prawnik – I co również pozbawisz ich życia – dorzucił pytającym tonem.
– Jeśli będę musiał.
– To nie rozwiązuje problemu, poza tym względy humanitarne przemawiają przeciwko. Nie jesteśmy bestiami. Chcesz stanąć z nimi w jednym szeregu?
– Szczerze? Nie widzę żadnego racjonalnego argumentu uzasadniającego niewykonywania kary śmierci. Poza tym to odstrasza potencjalnych zabójców, jeśli już jesteśmy przy celowości.
– Za oceanem uśmierca się ludzi i jakoś ilość zabójstw nie spada – odrzekł prawnik, jakby chcąc skarcić rozmówcę naukowymi faktami.
– Na taki argument mam równie demagogiczną odpowiedź: widocznie wykonują za mało wyroków. Zresztą w amerykańskich więzieniach tyle się czeka na egzekucję, że szybciej zabija ich zawał lub rak niż wymiar sprawiedliwości.
– Rzeczywiście okres oczekiwania jest często dosyć długi, niemniej dzięki temu mogą wypłynąć nowe fakty na jaw w procesie, a ryzyko pomyłki ulega zminimalizowaniu.
– Uważam, że jeśli ktoś świadomie i celowo zabił i nie ma żadnych okoliczności łagodzących, to sam sobie prawo do własnego życia odebrał – odparował Marek.
– Bardziej logicznym byłoby wprowadzenie do kodeksu karnego kary rzeczywistego dożywocia.
– Za nasze pieniądze!
– Nie demonizuj – skrzywił się prokurator
– Przecież pobyt za kratkami to przestępczy Oxford, wyjdzie po piętnastu latach za dobre sprawowanie i znowu kogoś przekręci. Za pobyt na uniwersytecie zapłacił oczywiście podatnik, czyli ja – odrzekł z miną pełną wyrzutu Marek.
Dyskusja między obojgiem interlokutorów doszła do tego momentu, który zazwyczaj w hollywoodzkich blockbusterach kończy się zwrotem „we’re done talking dude”.
– Lepiej, jak już pójdziesz – rzekł Abramowski.
– Masz rację, nic tu po mnie.
– Nie my to życie daliśmy i nie my będziemy je odbierać – wykrzyknął prawnik, gdy pisarz oddalał się serpentyną schodów.