Muzyczne podsumowanie roku 2016

Muzyczne podsumowanie roku 2016

Oto podsumowanie muzyczne anno domini 2016. Ostatecznie udało mi się przesłuchać dokładnie 33 tegoroczne albumy. Krążki są ułożone według ocen, a w ich obrębie kolejność jest alfabetyczna, za wyjątkiem płyt poniżej piątki. Miłego czytania.

albumy 9/10

Avantasia – Ghostlights
To jeden z najbardziej znanych projektów na scenie metalowej, piszę projektów, ponieważ Avantasia składa się tylko z jednej osoby – imć Tobiasa Sammeta, który wszystko sam komponuje i zaprasza różnych gości do śpiewania, mniej lub bardziej znanych w metalowym światku. Tym razem postawił na bardziej znanych, m.in. byłych wokalistów Helloween i Queensryche, zaś wsród moich ulubieńców są Marco Hietala, Sharon den Adel i niezmordowany Jorn Lande (czy jest jakaś rock – opera, na której nie ma Jorna Lande?). Nigdy nie byłem wielkim fanem Avantasii, ich metal zawsze wydawał mi się trochę zbyt przesłodzony i lekko cheesy, używając mowy znad Tamizy, ale od kilku płyt Sammet odchodzi od cukierkowego power metalu, przesuwając się coraz bardziej w kierunku hard rocka i melodyjnego heavy metalu. Nie zakładałem a priori, ani że będzie interesująco, ani że słabiutko, i zostałem zaskoczony. Płytę można określić jako wypadkową wyżej wymienionych podgatunków, jak też power metalu i metalu symfonicznego, tu i ówdzie pojawiają się wątki progresywne, zaś mój faworyt Draconian Love ma wręcz gotyckie zabarwienie w stylu Type O Negative (sic!). Gdyby muzykę chcieć oddać kolorami, to należałoby rzec, że to tęczowa płyta, kalejdoskop. Jest ciekawie i różnorodnie, tak aranżacyjnie, jak i wokalnie. Czołówka roku.

Beyond the Black – Lost in Forever
Lost in Forever to drugi album tej grupy z Niemiec. Formacja zrobiła zamieszanie na swoim rockowo-metalowym podwórku, natomiast ich popularność poza granicami w kraju jest niewielka, jednak symfometalowy światek coraz bardziej ich dostrzega. Jaki mają przepis na sukces? Przede wszystkim prostota, ale nie prostactwo. Klarowność brzmienia i frapujące linie melodyczne. To właśnie dobre melodie są paliwem, które niesie ten wehikuł. Gdy dodamy do tego świetny wokal i trafne aranże, to już będziemy wiedzieć, jak to jeść. Wokal żeński to mocny punkt albumu, okazjonalnie ubarwia go męski głos. Można oczywiście szukać jakiś analogii, że coś podobnego było już u Delain, Nemesea czy późnego Within Temptation, a nawet niekórych rzeczy Xandrii, ja bym się tu także pewnych paralelizmów z holenderską grupą Kingfisher Sky doszukał, szczególnie w tych momentach niesymfonicznych. Jednak to wszystko nie oddaje sytuacji faktycznej.

Dużo tu pierwiastków klasycznie rockowych (metalowych), kiedy pojawia się ballada, to nie brzmi jak soundtrack z anielskim głosem, lecz bardziej jak ballada rockowa. O dziwo, zrobione jest to wszystko ze smakiem, nawet puryści nie powinni narzekać. Zespół nie idzie w bizantyjski przepych ani ultrabombastyczność i nie udaje, że robi wielkie, EPICKIE dzieła, lecz skupia się na drobnych ozdobnikach w aranżach, choć oczywiście czasem przypomina, że to jednak szeroko pojęty metal symfoniczny, to jednak podstawą brzmienia pozostają gitarowe brzmienia i wyraźny bas. To, co u innych grup mogłoby razić, u Niemców jest atutem i nie stępia pazura i energii. Jedyną rysą na szkle mógłby być fakt, że wydawnictwo nie posiada jakiegoś dłuższego, rozbudowanego utworu, ale – jak już rzekłem – nie taka jest koncepcja grupy, może z kolejnym albumem się to zmieni, a może to jest właśnie ich nisza, zobaczymy. Chyba najbliższy tego rozbudowania jest Forget My Name z wstawką akustyczną w środku.

To wyjątkowo mało symfoniczny album jak na symphonic metal. W praktyce część albumu to niemal rock (czasem heavy metal) przypudrowany na  symfoniczny metal  i wypada to „ładnie, zgrabnie i powabnie”, jak mawiał klasyk. Z drugiej strony mamy sporo rockowo-metalowego grania w tym bardziej klimatycznym wydaniu. Trzecią bajką jest niemal popowa przystępność i utwory ocierające się o standardy z list przebojów, bo i takowe zanotujemy. Rzadko który album jest monolitem, więc nie tylko wpływy rockowe i metalowe, ale i folkowe refleksy się pojawiają tu i ówdzie, czasem grupa pójdzie znowu w bardziej tradycyjną gotycko-symfoniczną narrację muzyczną, objawią się chóralne brzmienia (Dies IraeNevermore). Niemniej to bardzo spójna płyta, może nawet za mało zróżnicowana (a może niepotrzebnie szukam dziury w całym?). Summa summarum wypisanie inspiracji czy składników tej muzyki nie odda przyczyn sukcesu tej grupy. Zespół ma to coś, co przykuwa uwagę i i nie da się tego precyzyjnie określić, jedni to po prostu mają, drudzy mimo dużych umiejętności i talentu – nie. Beyond The Black zdecydowanie posiada przysłowiową „bożą iskrę”, ciekaw jestem, czy za kilka albumów będą wymieniani na jednej półce z najlepszymi?

Leonard Cohen – You Want it Darker
Przyznaję się bez bez bicia, Leonarda Cohena kojarzyłem głównie z kilkunastu utworów, często tych najbardziej znanych. Niemniej Kanadyjczyk zawsze podobał mi się ze względu na poetyckość, barwę głosu i klimat. Natomiast niespecjalnie zgłębiałem jego twórczość. Ku mojemu zaskoczeniu tegoroczna płyta porwała mnie od a do z. Duża w tym zasługa klimatu, jaki został na niej zbudowany. Nie będzie przesadą, jeżeli powiem, że czuć tutaj elementy muzyki sakralnej, ale bardziej w takim nowoczesnym, amerykańskim wydaniu niż jakieś tradycji europejskiej. Aranżacje z jednej strony są dość minimalistyczne i ascetyczne, a z drugiej, choć zabrzmi to jak oksymoron, dość bogate, by nie rzec barokowe. Właśnie te dwie tendencje asceza i przepych współistnieją ze sobą i jednocześnie się nie wykluczają. Główny producent płyty, z tego co się zorientowałem, to syn Cohena, wykonał on naprawdę karkołomną robotę, gdyż połączył owe dwie tendencje w smakowite aranże, nieprzesadzone, a równocześnie zawierające sporo różnych instrumentów i ciekawych brzmień. Nad całością unosi się duch muzyki akustycznej, w Polsce byśmy rzekli poezji śpiewanej, choć za granicą takie pojęcie nie funkcjonuje. Czymże byłyby płyty Cohena bez dobrych tekstów i jego niskiego głosu. Mimo doskonałej muzyki to właśnie Cohen i jego poetyckie teksty są głównymi aktorami na płycie. Liryki są oczywiście na wysokim poziomie, dostępnym nielicznym. Ciężko wyróżnić jakiś kawałek, ale na pewno tytułowy i Treaty zrobiły na mnie duże wrażenie od strony literackiej. To płyta na długie, jesienne i zimowe wieczory, gdy człowiek ma ochotę na przemyślenia i refleksje. Jej artyzm stawia ją w awangardzie pochodu tegorocznych wydawnictw. Artystyczne beau monde. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że to ostatnia płyta Cohena, wydana niedługo przed śmiercią, to mamy swego rodzaju testament artystyczny. Epitafium, które wspaniale wieńczy trwającą przez kilku dekad karierę.

Tarja – The Shadow Self
Z dwóch tegorocznych albumów Tarji, ten drugi jest zdecydowanie lepszy. Od zaskakującego Innocence (fortepian!), przez aktorską Divę, cover Muse, cięty symfometal, aż po wręcz folkowy utwór. Tarja znalazła swoją ścieżkę w rockowym świecie i jest droga – niewątpliwie – zdywersyfikowana.

Singlowe The Bitter End jest najsłabszym ogniwem płyty. Dużo zaproszonych instrumentalistów, na perkusji w paru kawałkach gra sam Chad Smith z Red Hot Chili Peppers. Mieszanka różnych stylów, wielu muzyków, ale ostateczny stempel wszystkiemu i tak daje głos Tarji.

albumy 8/10

Amaranthe – Maximalism
Mógłbym zrobić: kopiuj – wklej, bo wszystko, co napisałem o ich poprzednim krążku, tyczy się także tego. Udana kontynuacja, będąca konglomeratem popu, rocka, modern metalu i okazjonalnie melodic deathu, czyli upraszczając – pop metal jako żywo. Jak usłyszycie kiedyś Amaranthe w radiu, to się nie zdziwcie, no chyba że żyjecie nad Wisłą. Oh, wait..

Dark Sarah – The Puzzle
Była wokalistka Amberian Dawn nadchodzi z nowym, frapującym zespołem. Bardzo teatralne i musicalowe, czasem z lekko folkowym posmakiem. Lepsze od macierzystej grupy. Warto się przyglądać rozwojowi kariery tej pani z Finlandii.

Epica – The Holographic Principle
Kolejna bardzo dobra płyta, od kilku albumów nie schodzą poniżej pewnego poziomu. Gdyby jeszcze wyrzucili growl, to byłaby jeszcze lepsza. Na plus żywe skrzypce oraz waltornia. Simone Simons jak zwykle czaruje i bynajmniej nie chodzi o wygląd.

Metallica – Hardwired to Self Destruct
Nowa płyta Metalliki to zawsze wielkie wydarzenie w świecie ciężkiego grania, od poprzedniej płyty Amerykanów minęło 8 lat. Metallica –  czy to się komuś podoba, czy nie – jest prawdopodobnie najpopularniejszym zespołem metalowym na naszym globie, sprzedali ponad 125 milionów płyt. Żaden metalowy band nie osiągnął i pewnie nie osiągnie nigdy takiego wyniku. Czy słusznie, czy niesłusznie to temat na oddzielną dyskusję, zajmijmy mi się teraz tegorocznym krążkiem – Hardwired.. to Self – Destruct.

Pierwsze, co rzuca się w oczy to kapitalne brzmienie, które można porównać z legendarnym Czarnym Albumem, nie ma tu fatalnie brzmiącej surowej produkcji St.Anger ani wojny głośności, która tak dotknęła Death Magnetic, to po prostu świetnie wyprodukowany album, mięsiście, potężnie, ale z zachowaniem niuansów. Oczywiście sama produkcja byłaby niczym na wietrze pył, gdyby nie towarzyszyła jej dobra muzyka. Tak się składa w przypadku tego krążka, że Metallica po licznych perturbacjach nagrała najlepszy album od czasów swoich kultowych płyt z lat 80. To przede wszystkim bardzo równe wydawnictwo, nie ma tu żadnych wpadek. Z drugiej strony może doskwierać brak jakiegoś ewidentnego killera na miarę One czy The Unforgiven. Na płycie nie ma w ogóle ballad, są oczywiście fragmenty wolniejsze czy prawie sabbathowe granie, ale generalnie jako takich ballad nie uświadczymy. Mamy za to soczyste i solidne gitarowe granie będące wypadkową heavy metalu i hard rocka. Do thrashowych korzeni zespołu nawiązują jedynie dwa numery: pierwszy tytułowy i zamykający album, który brzmi jak żywcem wyjęty z okresu Ride The Lightning. Wyróżnić jeszcze należy Atlas Rise. Utwór, którego roboczy tytuł to NWOBHM i brzmi on jakby nagrany przez Iron Maiden. To najbardziej maidenowy kawałek w historii zespołu, rzecz bez precedensu. Frapująco wrażenie robi także sabbathowa ballada Dream No More, w której Hedfield momentami przypomina Ozziego.

Ostatecznie  album ten nie przebija co prawda najlepszej płyty zespołu, czyli Master of Puppets, brak może też takich wielkich hitów jak na Czarnym Albumie, ale to chyba najrówniejszy krążek w historii grupy i najlepsza rzecz, jaką nagrali od 25 lat. Nie napiszę, że Metallica wróciła na metalowy tron, bo moim zdaniem nigdy na nim nie była, ale niewątpliwie tą płytą pokazali wszystkim niedowiarkom, że panowie wciąż mają coś do powiedzenia i to w dobry stylu.

Tarja – The Brightest Void
Druga trochę gorsza Tarja, niezłe, ale z The Shadow Self nie może iść w paragon.  Niemniej warto posiadać choćby dla jednego numeru: Witch Hunt. Do tego ciekawe covery, m.in melodia z Bonda. Album zamyka nowy miks utworu z Within Temptation. Niby to taki składak, trochę własnych rzeczy, trochę przeróbek, ale w wykonaniu Tarji numery stają się magiczne, nawet jeśli to tylko wyższe stany średnie.

The Birthday Massacre – Imagica
Ta kanadyjska grupa już od blisko dwóch dekad raczy nas swoją twórczością. Ich muzyka to mieszanka brzmień z lat 80. typu synthpop i dark wave z rockiem i metalem. Jest to dość nietypowy miks, a całość mimo czasami cięższych gitar pachnie na kilometr latami 80. Tegoroczny krążek jest o tyle inny, że jest to album kompilacyjny, zawiera on pierwsze demo zespołu ponownie zremasterowane, kilka niepublikowanych utworów oraz parę utworów z pierwszych płyt zrobione na nowo. Ponownie nagrany materiał nie odbiega stylistycznie od innych albumów Kanadyjczyków. Na poszczególnych krążkach grupa bądź przechyla się w bardziej z elektroniczno – syntezatorowe brzmienia, bądź nadaje swojej muzyce bardziej gitarowy, metalowy wyraz. Tym razem ze względu na źródło pierwotnego materiału, czyli początki kariery, akcent przesunął się zdecydowanie w kierunku elektronicznych brzmień. Warto też zwrócić uwagę, że dwa ostatnie numery to covery, odpowiednio Madonny i Faith No More. Natomiast album wieńczy najbardziej agresywny kawałek Dead, który jest jednym z najlepszych na płycie Całość utrzymana jest w podobnej kolorystyce brzmieniowej, królują melodie sprzed trzech dekad i oldschoolowe brzmienia syntezatorów, spowite delikatnym, eterycznym wokalem. Płytę trzeba przyjmować w całości, jako pewien pakiet, gdyż poza ostatnim utworem, wspomnianym Dead, ciężko wyróżnić któryś numer zarówno ze względu na poziom, jak i na odmienność stylistyczną. Konkludując, myślę że przyjmując płytę jako całość, można dać jej całkiem wysoką notę.

Wardruna – Ragnarok
Pagan neofolk skrzyżowany z dark ambientem i przy okazji soundtrack z Wikingów. Mroczne jak zgliszcza norweskiego kościoła po pożarze.

albumy 7/10

Cugowscy – Zaklęty Krąg
Gdy dwa lata temu Budka Suflera zakończyła karierę, wiadomo było, że Krzysztof Cugowski będzie dalej kontynuował swoją muzyczną podróż. Biorąc pod uwagę fakt, że na finalną trasę Budki zaprosił swoich dwóch synów, było niemal naturalne, że po zakończeniu zespołowej przygody będzie kontynuował współpracę z synami. Nagrywanie wspólnych płyt przez dzieci i rodziców jest rzadką sytuację w muzyce rockowej, w Polsce takimi albumami podpisali się na przykład Waglewscy. Jak zatem brzmi wspólna płyta Cugowskiego seniora i jego dwójki potomków? Przede wszystkim trzeba zauważyć, że partie instrumentalne zarejestrowali muzycy Braci, zatem najbliżej tej płycie do muzyki tego zespołu. Niemniej nie można zrobić prostego równania, że ten album to Budka Suflera plus Bracia, bo nie brzmi on ani jak Suflerzy, ani jak własna twórczość braci Cugowskich. To płyta zdecydowanie rockowa, ale ten rock ma tutaj różne wymiary: od blues rocka, przez ballady, aż po hard rocka. Pojawiają się także soulowe fascynacje Krzysztofa Cugowskiego. Teksty trzymają poziom napisał je Byrski, znany z płyt Braci, swoje trzy grosze wtrącił też legendarny, a znany z płyt Budki z lat 70. , Adam Sikorski (sic!) . Obowiązkami wokalnymi panowie podzielili się na trzech, wypada to intrygująco. Nie powiem, żeby ta płyta wnosiła nową jakość na krajowym podwórku. Ale niewątpliwie, to ciekawy album na zadowalającym poziomie, świetnie zaśpiewany ( no ba, w końcu 2 wybitnych wokalistów Krzysztof i Piotr Cugowski, a i Wojtek Cugowski też sroce spod ogona nie wypadł). Porządnie zagrana, zgrabnie zaaranżowana, nie jest to może czołówka płyt tegorocznych, ale na pewno to pozycja, po którą warto sięgnąć, szczególnie tyczy się to fanów  Krzysztofa lub/i Piotra Cugowskiego.

Delain – Moonbathers
W tym roku mija dekada od wyjścia debiutanckiej płyty zespołu Lucidity, przez te 10 lat Delain wypracował sobie pozycję w female fronted metalowym światku. Holendrzy nie zaliczają się do koryfeuszy gatunku, ale ostatnią płytę pokazali, że mogą nagrywać płyty na wysokim poziomie, stając się pierwszoligowych zespołem. Liczyłem, że ta tendencja zostanie podtrzymana. Jak wypada najnowszy krążek? Moim zdaniem jest on pewnym krokiem w tyłu i nie chodzi tu o nawiązanie do stylu starszych płyt, ale raczej o to,  że to płyta słabsza od poprzedniego wydawnictwa. Oczywiście to nie znaczy, że jest to płyta kiepska, wręcz przeciwnie kilka fragmentów jest naprawdę urokliwych. W zasadzie trudno o którymś  kawałku powiedzieć, że jest mierny, singlowy Sucker Punch  porywa, kilka ostatnich utworów takoż. Interesująco wypadają dość rozbudowane symfoniczne brzmienia w paru kawałkach, coś czego brakowało na poprzedniej płycie. O dziwo, udał się też cover Queen, a coverowanie Królowej to zawsze karkołomne zadanie, bo czy można dorabiać ręce Wenus z Milo? To całkiem niezły album, będę wracał do paru utworów. Natomiast na pewno nie rozważałbym tej płyty w kategorii album roku czy czegoś, co zapiera przysłowiowy dech w piersiach – solidne siedem.

Myrath – Legacy
Tunezyjski oriental metal, tym razem naprawdę orientalny, bo aranże są mocno przesiąknięte muzyką arabską. Wyrośli na konkurencję dla Orphaned Land. Singlowy Believer długo gościł w moich głośnikach. Również odzew medialny był spory, Myrath wreszcie bawi się z dużymi chłopcami.

Serenity – Codex Atlanticus
Serenity to europejski kuzyn Kamelot, obie grupy są dość podobne zarówno pod względem brzmienia, jak i stylistyki. Można też snuć pewne analogię z późnym wcieleniem Sonaty Arktiki. Najnowszy album tego austriackiego zespołu nie odbiega zbytnio od poprzednich krążków, mamy tu do czynienia z amalgamatem heavy i power metalu z symfonicznym posmakiem, tu i ówdzie można czuć też pewne muzyczne paralele z Avantasią (raz!). Jak zwykle jest Amanda Somerville (dwa!), bardzo mocnym punktem Austriaków zawsze były wokalista i również tutaj pełni pierwszoplanową rolę, tym bardziej momentami zadziwia obecność drugiego wokalisty, który ma barwę bardzo podobną do Tobiasa Sammeta (trzy!). Najlepsze wrażenie robi dynamiczne Spirit in the Flesh.

albumy 6/10

Avenged Sevenfold – The Stage
Od metalcore’u do metalu progresywnego. Mogła być płyta wybitna, szkoda, że jedynie połowa albumy trzyma taki poziom. Niemniej pierwszy utwór zwala z nóg, reszta tylko solidna. Zwraca uwagę gra gitarzystów i bardziej melodyjne niż drzewiej solówki.

Dream Theater – The Astonishing
Sto trzydzieści minut muzyki na albumie to zdecydowanie za długo. Nie wiem, co by musiało tam być, żeby uznać takie wydawnictwo za cymes, na pewno coś wybitnego. To, co mi się rzuciło w oczy (a właściwie uszy) – to znaczne wpływy symfoniczne, dużo orkiestracji, czasami chóry. Niektóre kawałki asymilują symfoniczny rock/metal. Jak na Dream Theater to rozmach wręcz ultraepicki. Poza tym czuć w tym musicalowy sznyt tu i ówdzie  Na plus, o dziwo, LaBrie, który nie szarżuje z wysokimi dźwiękami i jego wokal stał się przyjemny. Niemniej mam wrażenie przerostu formy nad treścią, a przede wszystkim za dużo tu utworów. Odchudzenie materiału i wydanie jednego krążka zdecydowanie dobrze zrobiłoby wydawnictwu.

Leaves Eyes – Fires in the North
Po rozstaniu z Liv Kristine trzeba było nagrać coś, żeby nowa wokalistka śpiewała „swój” materiał na żywo. Zatem po linii najmniejszego oporu: nagrajmy stare utwory z nowym wokalem. To dobre wydawnictwo, bo i utwory z ostatniej płyty są dobre. Tylko czy naprawdę potrzebne?

Metalwings – Fallen Angel in the Hell
Fantastyczne Crying of the Sun i parę średniawek. Dobrze, że to tylko Ep-ka. Wciąż czekam na pełnoprawne wydawnictwo. Dobrze wiedzieć, że w Bułgarii nie zasypiają gruszek w popiele.

Opeth – Sorceress
Opeth idzie dalej drogą retro-rocka, porzucając death metalowe korzenie. Źródłem inspiracji są lata 70. Jest przyzwoicie, czasem bardziej acid (wpływy Comus), czasem bardziej gitarowo, ale wciąż brakuje do Heritage.

albumy 5/10

Devilment –  The Mephisto Waltzes
Dani Filth w mniej blackowym wydaniu, ale całość i tak brzmi niczym kuzyn Cradle of Filth. Pod rozwagę, ale tylko dla fanów Kredek.

Lacuna Coil – Delirium
Lacuna Coil nigdy nie była grupą wybitną, w swoim najlepszym okresie, a więc z płyty Comalies oraz przede wszystkim albumu Dark Adrenaline, stała się co najwyżej przyzwoitą grupą z niezłymi kawałkami i paroma przebłyskami. Generalnie popularność na Lacuny Coil wynika głównie z faktu niezwykłej urody Cristiny Scabbi, która mimo że nie jest już pierwszej młodości, to mogłaby zawstydzić niejedną nastolatkę. No ale przechodząc do zawartości muzycznej, sam koncept płyty jest dość ciekawy, wszystkie utwory orbitują wokół stanów i chorób psychicznych, zaburzeń i lęków, taki koncept aż się prosi o mroczną niepokojącą, wręcz schizofreniczną muzykę. Jak wyszło to Lacunie? W paru utworach między innymi w tytułowym Delirium coś jest na rzeczy, może jeszcze dwa, trzy kawałki przekonują (ClaustrophobiaMy demons), a reszta to standardowe Lacunowe granie na dwa wokale: męski i żeński, niczym się specjalnie niewyróżniające. Co prawda niezbyt też irytuje i może lecieć w tle jako wypełniacz czasu, ale to zdecydowanie za mało na dobry album. Po bardzo słabej poprzedniej płycie nagrali płytę może minimalnie lepszą, ale Lacuna Coil dalej gra w drugiej lidze i chyba nieprędko z niej wyjdzie, jeśli w ogóle.

Nemesea – Uprise
Kwintesencja przeciętności. To czwarta płyta Holendrów, a brzmią jak (bardzo) przeciętny zespolik z wokalistką, zapatrzony w gotyckie wzorce sprzed 15 lat. I pomyśleć, że na początku wróżyłem im karierę..

Rhapsody of Fire – Into the Legend
Luca Turilli i Fabio Lione opuścili Rhapsody, ten drugi zdążył jeszcze zaśpiewać.  Aranżacyjnie po staremu, tylko że kompozycje już nie te, jakby Turilli zabrał ze sobą cały polot, blask i szwung. Sztampa, Panie. Posłuchać można, ale bez ekscytacji.

Sirenia –  Dim Days of Dolor
Morten Veland to człowiek instytucja. Gra na niemal każdy instrumencie, komponuje, aranżuje, nagrywa, produkuje, rysuje okładki, nawet śpiewa. Jednak odbiorcy zazwyczaj kojarzą ten zespół po wokalistce, a właściwie ich zmianach. Lubianą Ailyn zastąpiła nowa (stara) wokalistka Emmanuelle Zoldan, która współpracowała z zespołem kilkanaście lat temu. Jest ona jasnym punktem wydawnictwa, śpiewa rewelacyjnie. Niestety, muzyka jest wtórna, tak będąca zlepkiem różnych motywów, tak mało porywająca , że daremny trud panny Zoldan. Morten co jakiś czas ma przebłyski i nagrywa wyśmienity album, gdyby patrzyć na statystykę, to następny będzie gdzieś za 6-7 lat.

Sonata Arctica – The Ninth Hour
Kiedyś przebojowy power metal, potem prawie prog-metal, a teraz? No właśnie, trochę nijaki materiał i bez błysku. Ta płyta jest po prostu tak średnia, że jej opisywanie przypomina chwytanie gładkiego kamienia z rzeki. Niby jest, ale nie ma się czego chwycić. Są gorsze płyty, ale lepsze też, choćby wszystkie powyżej i te szanownemu czytelnikowi polecam.

poniżej 5

Lady Gaga – Joanne
Miało być mniej tanecznie, a bardziej gitarowo, z nawiązaniem do amerykańskiej tradycji. I w jakimś sensie jest, ale niestety w sposób niemal całkowicie niestrawny, rozmemłany i nieciekawy. Zamiast soczystych korzeni skończyło się na rednexowo – pseudo country – rhythm’n’bluesowych brzmieniach przesączonych przez dziesięć filtrów i podbitych beatami. Gaga to ogromny talent i wielka osobowość, ale nigdy nie nagrała doskonałego albumu, tym razem jest od tego lata świetlne. Zostaje głos, teksty i znakomite koncerty, bo poza świetnym Milion Reasons (da się? ano da) i klimatycznym Angel Down nie ma tutaj czego słuchać.

Virgin – Choni
Kopiuj – wklej i wielka pustka. No może jeszcze uśmiech Dody na plus.

Marcela Bovio – Unprecedented
Marcela Bovio zadebiutowała na pamiętnej płycie „The Human Equation” Ayreonu, potem oczywiście była znana jako wokalistka Stream of Passion i z tym zespołem odniosła największy sukces, ostatnio udziela się też w projektach Anneke Van Giersbergen. Utalentowana Meksykanka postanowiła nagrać od dawna zapowiadaną płytę solową. Mógłby się jednak zdziwić ten, kto szukałby na jej albumie elementów rocka lub metalu tudzież muzyki progresywnej, z którą poniekąd była kojarzona. To płyta wypełniona samymi balladami Niestety, w większości smętnymi, bardzo podobnie zaaranżowanymi. Większość kawałków zlewa się ze sobą, brak jakieś dynamiki, nie chodzi o to, że muszą być szybsze numery, ale o jakieś zróżnicowanie wewnętrzne materiału, które sprawiłoby, że album byłby bardziej interesujący, mniej płaski. Gdyby krążek operował niesamowitym klimatem, można by mu wybaczyć jednolitość brzmieniową, ale niestety również klimatu znajdziemy jak na lekarstwo. Można nagrać płytę całą wypełnioną wolnymi utworami w spójnym nastroju (vide Cohen), ale jednak każdy kawałek ma tam coś charakterystycznego i jakiś element, który zdecydowanie wyróżnia go na tle pozostałych. Na płycie kruczowłosej Marceli tego zabrakło. Prawdę mówiąc, miałem kłopot z dotrwaniem do końca wydawnictwa, jedynie świetny wokal Marceli trzymał mnie przy głośnikach. Trochę przykro powiedzieć, ale z dużej chmury (bardzo) mały deszcz.

Delain – Lunar Prelude
Tylko Ep-ka, nic specjalnego, parę kawałków i kilka wersji live. Dodatkowo najlepszy Sucker Punch jest też na albumie.

Theatres des Vampires – Candyland
Onegdaj porównywani z Mandragora Scream. Pełna zgoda, obie grupy grają gdzieś na przecięciu II i III ligi. Dodatkowo najlepszy utwór to cover Depeche Mode.

Bon Jovi – This House Is Not for Sale
Gratulacje. To prawdziwy wyczyn.  Bon Jovi – 1983-1995, 14 dobrych kawałków na płycie. Bon Jovi – 2016,  pół niezłego kawałka na płycie. Miszczowie.