W samą północ
Nie zdążył usłyszeć odpowiedzi, bo bułana klacz zielarza Dorre właśnie się o coś potknęła. Tym czymś była ludzka czaszka.
– Patrzcie, tu jest cały szkielet – wrzasnęła Sophia.
– A tam dalej drugi i trzeci.
Marcelin przełknął ślinę
– Bez paniki, te trupy leżą tu od wielu lat, pewnie od czasu wojny albo i dłużej – spokój w głosie komenderującego grupą Ricka Lande niczym osmoza miał przenikać na pozostałych.
– Jeśli przed zmrokiem dojedziemy do jaskini, nic nie powinno nam się stać.
Nad wąwozem górowały dęby, kasztany i orzeszniki. Strzelały w niebo sosny cukrowe, jodły i modrzewie.
Słonce rozproszyło chmury. Bicze Febusa jak długie lance oświetlały całą kawalkadę. Grupę jeźdźców i hasającego tu i ówdzie wilka. Rick odtwarzał w pamięci, jak tu trafili.
***
Obecny rok nie był jak dotychczas dobry. Zleceń było mało, a te, które przychodziły, zazwyczaj nie kończyły się najlepiej. Na domiar złego opuściła go wieloletnia kochanka. Barwiczką do ust pisząc na lustrze „nie szukaj mnie, byłeś jednym z wielu”. Sprawy tak prozaiczne, jak coraz bardziej dokuczający krzyż i kolana dopełniały obrazu niepowodzeń.
Rick wraz ze współpracownikami parali się szeroko pojętymi usługami w sprawach dyskretnych i nietypowych. Obalić testament ojca w sądzie, znaleźć porwanego, rozwiązać zagadkę kradzieży, odnaleźć przedmiot, przegonić bandytów nękających posiadłość, przechować cenną rzecz, kupić działkę, której nikt kupić nie zdołał i tym podobne kwestie. Sprawy te wymagały nieraz intelektualnego wysiłku, a innym razem strzelaniny. Rick zdecydowanie wolał wysilać intelekt, ale i z coltem w ręku był przeciwnikiem nie w kij dmuchał. Działał spokojnie, po cichu i skutecznie.
Był to jednak coraz cięższy kawałek chleba. Sprawy z gatunku tych pierwszych załatwiali pojawiający się prawnicy i agenci Pinkertona. Do tych drugich za ćwierć stawki można było nająć grupkę pierwszych lepszych zbirów wałęsających się wciąż po kraju. Taki frant nie dawał co prawda gwarancji dyskrecji, ale był zazwyczaj pozbawiony skrupułów przed wpakowaniem kulki nawet staruszce czy kalece.
Iście szekspirowskim momentem kulminacyjnym kryzysu była sprawa z Worchester. Rick et consortes wynegocjowali tam i wykupili czarnoskórego chłopczyka z rąk oprawców. Tu na południu bratanie się z niedawnymi niewolnikami wciąż było traktowane nieprzychylnie i oznaczało towarzyską śmierć.
W to letnie popołudnie mężczyzna jak zwykle drzemał z nogami na stole, lekko zsuniętym kapeluszem i z pozoru niedbale trzymaną strzelbą. DORADZTWO – witał napis przy wejściu. Oficjalna przykrywka dla rzeczywistej działalności.
Odgłosy warującego przy panu wilka obudziły Ricka.
– Kto tam – mężczyzna poruszył się i wymierzył Winchestera ku wejściu.
Nie było nikogo. Na podłodze widniała karteczka z adresem i słowami „proszę przyjść w pilnej sprawie do Pana Gaspara”
***
– Czyli mamy tylko znaleźć i przywieść z powrotem złoto, które waść z komilitonami porzucił i zakopał kilkanaście lat temu.
Wśród zgromadzonych w pomieszczeniu dał się słyszeć szmer zadowolenia. Gregoropulos mrugnął do Marcelina, który przejechał palcem po młodzieńczej bródce. Jedynie zdegustowana Sophia włożyła język w policzek, przekonana, że tym razem czeka ich nuda, nuda i jeszcze raz nuda.
– Ale jest pewnie gdzieś haczyk? – zapytał Rick.
– W pewnym sensie, panie Lande – odparł na odchodne Richard Gaspar kupiec i przedsiębiorca od urodzenia mieszkający w Atlancie.
Gdy padła nazwa miejsca, Rick odparował: Gregoropulos zostajesz i czekasz na wieści.
– Jesteś pewien? Gregor to chyba najlepszy z nas rewolwerowiec – wtrącił zaniepokojony Dorre.
– Sukinkot, taka łatwa robota, a ty mnie zostawiasz – mierzący ponad sześć stóp Greogoropulos jakby potwierdził obawy alchemika. Marcelin wybałuszył zaś oczy, słysząc decyzję wuja.
Zostajesz – powtórzył twardo Rick.
***
Nie minęła godzina, kiedy Dorre podjechał cichcem do zatrzymującego się Ricka.
– Tamte trupy może i leżą szmat czasu, ale ten z boku na pewno nie.
Świeże zwłoki i wbity oszczep. Osobnik ten został przebity na wylot.
– Kto tutaj używa dzidy?
– Indianie raczej nie, zresztą czerwonoskórzy tutaj nie zaglądają.
Dorre miał rację, bo od kiedy w dolinie nekropolie urządziły sobie bizony żaden syn Manitu nie zapuszczał się w te rejony, czego nie można było powiedzieć o białych traperach.
Zatrzymali się na postój, wieczór upływał spokojnie spowity wonią obracającego się na prowizorycznym ruszcie królika – efekt działania fosforowych zapałek, jednej z nowości zakupionej w Omaha.
– Trup miał najwyżej trzy stopy – deliberował Rick.
– Dzieciak – spytał Marcelin
– Raczej niziołek – stwierdził rzeczowo zielarz i alchemik.
– Nie widziałem nigdy niziołka, one naprawdę istnieją?
– Obecnie pojedynczy osobnicy, zazwyczaj uciekinierzy ze Starego Kontynentu, gdzie nieludzi już dawno wytrzebiono. Przybyli tu w poszukiwaniu wolności i chleba. Co nie jest zaskoczeniem, przypadł im los większości uchodźców: bieda i pogarda. Podróżują opatuleni w łachmany, kamizele, kaptury. Ze względu na wzrost i rysy twarzy często są brani za Azjatów. Najmują się do prac w górnictwie albo w manufakturach gdzieś na obrzeżach cywilizacji.
– Tak jak tutaj – zauważył Rick.
– Czerwone twarze znają bardzo mało nieludzi – wtrącił się Aspen, stary wyga i przy okazji dziadek Sophii.
– Niektórzy ponoć bytują wśród indian, ale tych wolnych indian. Słyszałem co prawda pogłoski, że jeden kowal w Kansas widział w zeszłym roku kachina, duchy natury ożywały z topolowych totemów, ale nie dałbym temu staremu morfiniście wiary.
– Zajęliśmy tę krainę, przywożąc z Europy wszystko co ludzkie i nieludzkie – spuentował rozmowę Dorre.
– Ależ tu mokro – oznajmiła Sophia, wracając właśnie z rekonesansu – mam jezioro w butach.
***
– Sully – pozostający na warcie Rick zawołał wilka.
– Słucha cię we wszystkim, jakby rozumiał ludzką mowę – z ciemności wynurzył się Marcelin.
– Nie śpisz, młody?
– Za gorąco i księżyc świeci po oczach, prawie pełnia.
– Umiesz dochować tajemnicy?
– Tak, wuju.
– On rozumie, choć sam umie tylko wyć.
– Jak to? Co Ty mówisz, wuju?
Chłopakowi dane było usłyszeć historię, jak to kiedyś Elizajasz Sully, traper i tropiciel, prowadził grupę poszukiwaczy złota w okolicach rzeki Mackenzie. Przypadkowe spotkanie na szlaku z dwiema niewiastami pochodzenia tubylczego. Wyposzczona hałastra nie przepuściła napotkanym indiankom.
Gwałt nie trwał długo.
Wszyscy szybko zaspokoili chucie. Sully początkowo oponując, chcąc nie chcąc, był świadkiem, a pod koniec i czynnym uczestnikiem zajścia. Traf chciał, że jedna z kobiet była córką szamana z tamtejszego odłamu plemienia Dene, ludu zamieszkującego północne obszary Kanady. Zgodnie z zasadą quid pro quo na efekty nie trzeba było długo czekać.
Napadli ich i porwali znienacka. Napoili dekoktami niewiadomego pochodzenia. Odprawili nieznane rytuały. W ciągu kilku tygodni porósł sierścią i zaczął stawać się wilkiem.
– Nie szukał ratunku?
– Szukał, ale nie było u kogo, biali brali go za szaleńca. Za to lokalni czerwonoskórzy albo nie do końca orientowali się w temacie, albo nie mieli żadnego interesu w tym, żeby mu pomagać. Poza tym możliwości ma ograniczone.
Mężczyzna zamilkł na moment wpatrując się w ogień.
– Przygarnąłem go. Większość czasu spędza na wolności hasając po lasach i preriach, ale czasem pomaga nam przy różnych sprawach. Wciąż rozumie naszą mowę, a w trakcie każdej pełni staje się człowiekiem.
– I co wtedy robi?
– Na początku gadał. Następnie jadł, pił i chędożył. Potem już tylko jedzenie, picie i uciechy, a ostatnio głównie mocniejszy wypitek, żeby przetrwać noc. Mówi, że się przyzwyczaił. Mogło być gorzej, gdyby został rosomakiem albo skunksem.
– Ja bym na jego miejscu chyba wybrał noc z kobietą – powiedział młodzieniec, oblewając się rumieńcem na twarzy.
– Jako wilk też może to robić – chciał jeszcze dodać, że jako człowiek był widywany w dwuznacznym męskim towarzystwie, ale ugryzł się w język.