Gordion

„GORDION”

KIEDY WSZYSTKO MA SWÓJ POCZĄTEK I KONIEC ZARAZEM.

Padało. Padało już czwarty dzień z rzędu. Gęste strumienie deszczu urywały się z sinych chmur. Rzut oka na płótno nieba wystarczył, by ujrzeć, że chyba jakiś neurotyczny pejzażysta rozlał roztopiony grafit na lapis lazuli.
Mokły domy, chodniki, ludzie, zwierzęta. Rzęsiste krople deszczu łączyły się przekornie z wodami jeziora. Leopold – nauczyciel polskiego w pobliskiej szkole – właśnie wracał z pracy.
– Psiakrew, znowu podmywa dom – zaklął po cichu, widząc przybierający wciąż pobliski zbiornik wodny.
Szybkim krokiem minął drzwi i skierował się do łazienki. Ciało krzyczało: zdejmij to przemoczone ubranie. Odbicie w lustrze na powitanie ukazało mu podkrążone oczy i zmęczoną twarz.
Mimo to miał w sobie coś dostojnego. Przebywanie w jego otoczeniu było jak zwiedzanie zabytkowej katedry lub wejście w chłodne i majestatyczne mury starego uniwersytetu. To się dopiero nazywa klasyczny profil. Gdyby żył przed wiekami, z pewnością byłby idealnym modelem do rzeźb Fidiasza lub Polikleta. Spoglądał na mężczyznę w lustrze. Mokry i zbolały.
Dźwięk dzwonka jak zbicie szyby!
Weszła ona, kierując kroki od razu na piętro.
Znowu się zacznie – pomyślał gorzko.
Usłyszał trzaśnięcie drzwi w pokoju na piętrze, siedemnastoletnia Agnieszka nie chciała mieć żadnych gości. Udręczony umysł ucieka się czasem do rozsądku jak do lekarza, ale rzadko kiedy udaje się wygrać takie starcie.
Leopold choć przez chwilę chciał się poczuć we własnym życiu jak gracz komputerowy, który posiadł tipsy i kody do ulubionej gry. Panuje nad wszystkim i nawet największy potwór nie jest w stanie mu zagrozić.
Czy chcieliście kiedyś zmienić rzecz, która trwać musi w przynależnym jej biegu? Jakby chcieć popchnąć wskazówki zegara w odwrotnym kierunku. Powrócić do słodkiej Arkadii dzieciństwa i bezkresnych, ukwieconych chabrami łąk. Sprawić, żeby drzewo rosło konarami do góry, bujne listowie zapuszczając w matce ziemi, a wody rzek płynęły z delty wprost do źródła. Mission impossible – powiecie zaraz, i pewnie będziecie mieli rację.
Do tego samego wniosku doszedł w tym momencie Leopold, wiedząc, że prokrustowe łoże czeka już zmajstrowane.
Jestem tylko człowiekiem, więc jak mogę nie targować się ciągle z własnym sumieniem – zapytał sam siebie. Wyszedł z łazienki, zapinając pod szyją nową koszulę.

KRÓLEWNA I KRÓLEWICZ.

Do pokoju dziewczyny wszedł Marek, poruszony jak struna gitary zdecydowanym ruchem plektronu, lecz z jego zachowania nie można było nic wyczytać. To się nazywa: niemal idealne panowanie nad sobą. Zastał ją w kącie. Skupioną, jakby nieobecną, aż chciało się rzec, Locie, oto twój słup soli.
– Odkładaliśmy długo tę rozmowę, musisz mi wreszcie powiedzieć, o co chodzi – nacisnął nieubłaganie student.
Mężczyźni czasem nie mają krzty wyczucia i cierpliwości. W takich momentach Agnieszka marzyła o ukłuciu się wrzecionem i zaśnięciu na baśniowe sto lat lub ucieczce na drugą stronę lustra. Uważny obserwator dostrzegłby w jej oczach smutny sen, jakby to był właśnie koszmarny wonderland.
Milczenie zaległo w czterech ścianach jak ciężka kotara zasłaniająca scenę przed spektaklem.
Ten moment wydawał się Markowi tak długi, że wystarczyłby, żeby Atlantyk zdołał wyschnąć w małą sadzawkę, a stentor wyrecytował „Pana Tadeusza” w te i nazad.
Wreszcie słowa przecięły ciszę jak diament szkło.
Powiedziała mu.

GDY MÓWI SIĘ O TYM, CO PORUSZA SŁOŃCE I INNE GWIAZDY.

– Dowiedziałem się wszystkiego – wykrzyczał Marek, wpadając do salonu.
Leopold właśnie suszył przemoczone ubranie przy kominku.
– I co z tego – rzucił oschle belfer.
Marek spojrzał na niego wyrzutem, jaki Cezar przed śmiercią musiał mieć zarezerwowany dla Brutusa.
– Kiedy zrobiłeś to po raz pierwszy? jak miała dziewięć, a może dziesięć lat? – wysapał gniewnie chłopak.
– Nie twoja sprawa, gówniarzu.
– Mylisz się. To bardzo moja sprawa, zależy mi na Agnieszce.
– Sądzisz, że nie wiem, co robiłeś dawniej „U Lukrecji”, szmatławcu – Leopold zrozumiał to, co Aleksander pod Issos, że najlepszą obroną jest atak.
– Nie porównuj tego.
Mężczyźni starli się jak byk i torreador.
-Ty obleśny dziadu, gdybym miał powiedzieć o tym, co zrobiłeś: Sodoma i Gomora, to tak jakbym stare łajno nazwał sympatycznie wyschniętym wiórem – Marek skrzywił się w grymasie.
Leopold stał. Na jego gardle można było dostrzec ten charakterystyczny ruch wokół grdyki, kiedy ktoś z nerwów przełyka ślinę.
– Nie zrozumiesz tego nigdy.
– Nawet nie chce – odparował Marek.
Gdyby nie to, że obiecał Agnieszce, od razu poszedłby na policję.
– Myślisz, że jesteś lepszy ode mnie, szczeniaku?
– Że co?
-Były jeszcze inne dzieci, odpowiedz – student wbił szpadę w byka.
Leopold spojrzał na ulewę za oknem. Wydawało się, że myślami jest gdzieś daleko.
– Ja tylko kocham dzieci, nie chce ich krzywdzić – podjął po chwili wątek.
– Pragnę im dać odrobinę czułości, garść uczucia – recytował nauczyciel, jakby tłumaczył coś osobie, która mówi, że słońce jest zielone, a trawa fioletowa.
– Jesteś chory – oznajmił Marek z zażenowaniem – Najchętniej udusiłbym cię gołymi rękami, bydlaku!
– Popatrz – nauczyciel kontynuował, nie zwracając uwagi na groźbę – widziałeś nieraz w telewizji dzieci z rozdętymi od głodu brzuchami, katowane, bite i zmuszane do niewolniczej pracy. Ja daję im tylko opiekę, dotyk i bliskość, której wzajemnie potrzebujemy.
-To jeszcze dzieci, naprawdę nie rozumiesz, co im robisz? – Marek ugryzł się w język, gdyż cały czas zastanawiał się, czy preceptor tak naprawdę doskonale zdaje sobie sprawę ze skazy, którą posiada, a tylko na pokaz odgrywa teatrzyk, czy może rzeczywiście szczerze przekłada myśli na słowa.
-Wszyscy jesteś dziećmi: ja, ty, ona, każdy z nas już od najmłodszych lat potrzebuje dotyku, delikatnego głaskania i poczucia bezpieczeństwa. A mówił to głosem, jakim mówi się: wróciłem właśnie ze sklepu, kupiłem gazetę, masło i lody truskawkowe.
– Jesteś albo chory, albo nieskończenie podły.
– Ty czy ja?
– Nie żartuj, zwyrodnialcu.
– Licz się ze słowami. Przynajmniej jej nie oszukiwałem.
Marek nie odpowiedział, splunął na podłogę i wyszedł.

WIZYTA WRÓŻKI.

Babcia przyjeżdżała na dłużej każdego roku, gdy tylko jesień poczynała malować liście drzew na brąz, żółć i cynober. Na wieść o wizycie staruszki Agnieszka wyszła z pokoju, trzaskając drzwiami, aż pękły ramki na powieszonych plakatach Ushera i Carmen Elektry. Ulotniła się z domu. Mama jej ojca cierpliwie czekała holu.
Przytuliła wnuczkę, kiedy ta wróciła wieczorem. Mocniej niż zwykle, choć zawsze były sobie bliskie.
– Babciu, kocham cię.
– Ja ciebie też, wnusiu.
Agnieszka wiedziała, że teraz nadszedł ten moment. W takich sytuacjach człowiekiem sterują adrenalina i kortyzol. Ręce i nogi licealistki dygotały, nie była pewna reakcji kobiety. Kości muszą zostać rzucone.
Ona wiedziała. Wiedziała i patrzyła na dziewczynę z bezmiarem zrozumienia i bólu.

U JONASZA.

O tej porze „U Jonasza” nie było zazwyczaj tłoku, towarzystwo schodziło się dopiero po dwudziestej pierwszej. W powietrzu dźwięczały takty delikatnej muzyki, a niezbyt gęsty dym papierosowy leciutko drażnił nozdrza. Ulewna pogoda za oknem w niczym nie przypominała lata ze snu. Marek i Igor rozgrywali w kącie partyjkę bilarda. Kolega Marka po raz kolejny zgarnął zwycięski laur.
– Jak ty to robisz, że ciągle ze mną wygrywasz?
– To proste – odparł Igor z uśmiechem godnym Nicholsonowego Jokera.
– W życiu nic nie jest proste – skontrował jego rozmówca.
– Ależ jest, mój drogi, – chłopak nie zmienił wyrazu twarzy – każda akcja powoduje kontrakcję, quid pro quo. Kąt odbicia równa się kątowi padania, fizyka, mój drogi kolego – perorował dalej ze swadą.
– Tylko tyle? a łut szczęścia, los po twojej stronie – zadrwił Marek.
– Metafizyczne brednie, to co? gramy następne rozdanie?
– Dawaj!
– Jesteś bardzo pewny wygranej.
– Gdybym zdawał się na przypadek, czy nie wiem, co tam chcesz, rękę losu lub wpływ planet. Byłbym raczej Pyrussem niźli Aleksandrem – odrzekł z aktorską nonszalancją Igor.
Obaj studenci filozofii uwielbiali się tak wygłupiać i przerzucać mądrymi powiedzonkami rodem z Platońskiej Akademii.
Zaczęli. Walka wydawała się wyrównana.
Przy jednym z ostatnich uderzeń Igor natarł kredą końcówkę kija i uderzył precyzyjnie zieloną połówkę. Bila pomknęła niczym rzymski rydwan i zakotłowała się w bocznej łuzie.
– Brawo mistrzu, szacun – rzucił kpiąco Marek – ale poruszyłeś też kilka innych bil, ułatwiłeś mi zadanie, a przecież tego nie chciałeś?
– No wiesz, może nie do końca miałem rację, bo jak to mawiają: przypadki chodzą po ludziach….i po bilach też – odpowiedział lekko zmieszany Igor, jak ktoś, kto dowcipem usiłuje nie stracić dopiero co uzyskanej pozycji mędrca.
– A ja myślę, że to jednak nie przypadek – stwierdził tym razem dość stanowczo Marek.
Uderzył niezbyt mocno, ale precyzyjnie, z wyczuciem. Cztery bile wpadły do kieszeni, ale dwie dalsze zatrzymały się w pozycjach, których żaden wytrawny komentator sportowy nie mógłby określić mianem – matchball.
– Jak to? Teraz mijasz turę – zdziwił się Igor, widząc przeciwnika opuszczającego kolejkę.
– Każda akcja powoduje kontrakcję – dało się słyszeć głos Marka..

KRZYŻ.

– Czy wiesz, mamo, jak to jest dźwigać krzyż? Nie odpowiedziała. Tylko patrzyła na syna oczami, w których był bezmiar zrozumienia i bólu. Powolnym krokiem wyszła do kuchni. Leopold cierpiał, rzucony w nurt rzeki niczym bezwolny golem, któremu ktoś na czole napisał – Emet.
A żołnierze uplótłszy koronę z cierni, włożyli Mu ją na głowę i okryli Go płaszczem purpurowym.
Ja pierdolę, nie potrafię już tak dłużej. Czy to tak trudno zrozumieć, że ktoś chce być częścią normalnego świata, jak woda, wiatr, niebo i gwiazdy, trawa, co kwitnie na wiosnę i na jesieni usycha, by po zimowym letargu zakwitnąć znów. Jak słońce, co wstaje o brzasku i zasypia wieczorem i tak w każdy dzień, i każdą noc, tak po prostu, zwyczajnie – przerwał monolog, czując jakiś dziwny zapach z kuchni, nie zdając sobie sprawy, czy tylko rozmyślał, czy może mówił coś na głos.
– Wiem – usłyszał. Wiem, powtórzył kobiecy głos wraz z odgłosem pocieranej o draskę zapałki.

ROZDZIAŁ, KTÓRY NIE MA TYTUŁU, BO MIEĆ NIE MOŻE.

Inspektor Fritzl poprawił okulary na nosie. Nie lubił takich spraw, naznaczonych rodzinną tragedią. Co innego brutalny mord recydywisty, psychopata biorący zakładnika, tam wszystko było jasne i klarowne. Mógł stanąć po właściwej stronie barykady. Czuć, że walczy ze złem. Mimo dziesięciu lat pracy w policji, inspektor wciąż źle znosił niejasności i komplikacje. Mężczyzna rzucił okiem na raport z sekcji zwłok i na raport z oględzin miejsca.
– Za dużo mam ostatnio na głowie, za dużo.
Położył akta na półce. Kolejna sprawa, którą będzie można odfajkować.

PANI LUB PAN JEZIORA.

– Jesteś w ciąży? – stojącemu pod drzewem Markowi aż oczy wyszły na wierzch ze zdziwienia.
– Kto jest ojcem?
– Nie wiem – odpowiedziała Agnieszka cichutko, najszczerzej, jak umiała.
– Twój ojciec czy ja?
– Nie wiem…
– Jak możesz nie wiedzieć?
Nie wiem – para usłyszała daleki odgłos wybuchu – Jednak Agnieszka czuła, że świat kręci się dookoła, a ziemia osuwa się spod nóg z zupełnie innego powodu.
Cisza. Niezręczna cisza. Marek odwraca się. Odchodzi.
– Nie odchodź.
– Proszę nie odchodź, nie rezygnuj – dziewczyna podniosła głos.
Bez skutku.
– Nie odchodź!
Nie wyglądało, żeby chłopak miał spojrzeć za siebie. Ma dziecko, nie pozwoli mu zgotować takiego losu. Agnieszka zaczęła krzyczeć, drzeć się, szlochać i biec, jakby na oślep.
Marek biegł w przeciwległym kierunku, jakby na oślep, mając ochotę krzyczeć, drzeć się i szlochać.
Jakaś postać dobiegła do jeziora, po skarpie, nad urwisko. Gdyby ktoś teraz kręcił ich kamerą, zobaczyłby, że jedno z nich dobiegło do przystanku autobusowego.
Gęste strumienie deszczu poczęły urywać się z sinych chmur. Rzut oka na płótno niebo wystarczył, by ujrzeć, że chyba jakiś neurotyczny pejzażysta rozlał roztopiony grafit na lapis lazuli. Rzęsiste krople deszczu łączy się przekornie z wodami jeziora. Padało. Padało absolutnie zbyt mocno. Zbyt mocno, żeby ktoś ujrzał unoszące się ludzkie ciało.